wtorek, 8 lipca 2008

Okazaki i Handa 07.10.2007

W niedzielę ponownie korzystając z uprzejmości Pana Kawaguchi wybraliśmy się najpierw razem z Piotrem do Muzeum Sztuki Tokugawów w Nagoyi. Bilet wstępu kosztował 1200 jenów na osobę, i niestety po raz kolejny nie można było robić wewnątrz żadnych zdjęć. A szkoda, bo muzeum zawiera pokaźną kolekcję przedmiotów należących do rodziny Owarii, jednej z trzech najpotężniejszych gałęzi rodu Tokugawa. Są to m.in. miecze, zbroje, maski teatru no, utensylia niezbędne do ceremonii herbacianej, stroje z epoki, mapy, zwoje z poematami itd. Niemniej po tygodniu spędzonym w Japonii, zgromadzone tam eksponaty nie robiły na nas już takiego wrażenia. W muzeum jest sklep w którym nabyć można dużo ciekawych, i bynajmniej nie tandetnych pamiątek. Jeżeli ktoś dysponuje wolnym czasem, to może udać się do położonego obok ogrodu Tokugawaen (wstęp 300 jenów, a bilet na muzeum i ogród 1350 jenów).
Następnie w tym samym składzie udaliśmy się do Okazaki, do krewnych Pana Kawaguchiego, gdzie mieliśmy przyjemność zostać zaproszonymi na typowi japoński lunch.


W czasie tej wizyty spotkał nas nieoczekiwany zaszczyt, gdyż pan domu, gdy dowiedział się, że interesuję się historią Japonii (w tym oczywiście katanami:), pokazał nam przechowywany w rodzinie miecz samurajski. Jeżeli wierzyć jego twierdzeniom (a opierał się na japońskiej książce dot. historii płatnerstwa w Japonii) to imię wytrawione na głowni katany należało do mistrza wyrabiającego miecze w XIV w.!


Po tej wizycie udaliśmy się do Handy (na południowy wschód od Nagoyi, na półwyspie Chita), gdzie mieliśmy umówione spotkanie z Karolina, żoną Piotra. W Handzie, trzeba trafu, że przyjechaliśmy na matsuri (festiwal), podczas którego na ulice wytaczane są wielkie wozy (dashi) będące zarazem kapliczkami (świątyniami?) bóstw opiekuńczych. Festiwal odbywa się co roku, ale jak nas poinformowano, tylko raz na pięć lat wytaczane jest wszystkie trzydzieści dashi (gdyż zazwyczaj w dorocznym święcie bierze udział tylko pięć), które ciągnięte są przy wtórze muzyki przez całe miasto by zakończyć drogę na plaży, gdzie symbolicznie wtaczane są do oceanu. O ile dobrze zrozumieliśmy, ma to na celu ceremonialne uczczenie bóstwa w intencji pomyślnych zbiorów ryżu.


Dashi „obsługują” mężczyźni, którzy „przydzielani” są do poszczególnych „wozów” już dzieciństwie wraz z wyznaczeniem funkcji – inni ciągną liny z przodu, inni pchają wóz od tyłu, inni wewnątrz wozu grają na piszczałkach i bębnach, a jeszcze inni odpowiadają za skręcanie tej ruchomej kapliczki.
Festiwal trwa cały dzień, aż do zmroku. Miasto jest całkowicie wyłączone z ruchu i jak zwykle przy tego typu imprezach, wszędzie jest mnóstwa stoisk z przekąskami i pamiątkami. Impreza jest dobrze zorganizowania, nie ma problemu z sanitariatami itd.
Jako, że było niewielu białych, wzbudzaliśmy zainteresowanie, a niektórzy uczestnicy festiwalu pozowali nam sami do zdjęć:)


Wieczorem spotkaliśmy się jeszcze w Handzie z japońskim kolegą Karoliny, który zaprosił nas do siebie na herbatę. Mieszkanie w „bloku” było urządzone w stylu w czysto zachodnim stylu, ale herbata gryczana była typowo japońska 
Na dworcu oczekując na pociąg, zostaliśmy zagadnięci przez Japonkę, która wzięła nas za Czechów. Okazało się, że jej mąż pracował w Czechach w zakładach Toyoty i mieszkali w Pradze. Dosyć nieoczekiwane spotkanie – gawędziliśmy sobie całą podróż:) Na tym przykładzie zaobserwować można pewną zależność – Japończycy, który mieli możliwość przebywać dłuższy czas czy nawet mieszkać za granicą, są o wiele bardzie otwarci i „wyluzowani” aniżeli ich rodacy którzy nie mieli takiej okazji.

Brak komentarzy: