środa, 9 lipca 2008

Tokyo 12.10.2007


W piątek wyprawiliśmy się do Tokio, na dobrą sprawę bardziej z obowiązku niż z potrzeby. Niemniej będąc w Japonii, tak trochę niezręcznie byłoby powiedzieć, że nie widziało się jej stolicy:)
Pierwszy szok przeżyliśmy na Dworcu Centralnym – widzieliśmy już inne obiekty tego typu, lecz ten był naprawę ogromny. Co ciekawe, pozostawiono „stary” budynek stacji zbudowany z cegły, wtapiając go nowoczesną bryłę. W specjalnym punkcie zaopatrzyliśmy się w mapę dworca (sic!) oraz Tokyo. Plan zwiedzania był minimalistyczny – zobaczyć Park i Pałac Cesarski, jakieś może muzeum (miałem cichą nadzieję zobaczyć gdzieś w końcu sławny samolot myśliwski Zero), zrobić jakieś souvenirowe zakupy i wracać.

Niemniej życie jak zwykle zweryfikowało nasze plany:)
Uwiedziony sławą „dzielnicy elektroniki” Akihabara, przekabaciłem Kaśkę by tam skierować pierwsze kroki. Nie ukrywam, że miałem w tym osobisty interes, bo nosiłem się z zamiarem zakupu karty graficznej i liczyłem na korzystne ceny. Zawiodłem się jednak srodze. Owszem, sklepów z elektroniką użytkową było mnóstwo, jednocześnie zaś w wielopiętrowych „sklepach” na każdym piętrze było co innego (wbrew pozorm nie była tam sama eletronika, lecz także duzo badziewia dla turystów) – takie igły, widły i powidły. Naturalnie nowości było sporo, ale ile można oglądać aparaty fotograficzne, zestawy hi-fi czy telewizory. Ceny bynajmniej też nie były takie rewelacyjne. Z tego co zdążyłem zobaczyć, to kształtowały się mniej więcej na poziomie porównywalnym z polskim – dotyczyło to także tzw. second-handów tj. sklepów z używaną elektroniką (bardzo interesująco przedstawia się to w relacji średnie zarobki w Japoni do wartości nabywczej:). Co zaś do karty graficznej to wiele czasu i wysiłku zabrało mi wyjaśnienie co to jest i do czego służy (sic!) by w końcu jeden ze sprzedawców skierował mnie do sklepu, gdzie faktycznie były jakieś części komputerowe w tym karty. Wybór niestety był żałośnie mały a ceny jak Polsce, lub w wypadku przecenionych modeli nieco niższe (co nie rekompensowało ryzyka problemów z ewentualną gwarancją).

Zdegustowani, po 2 h chodzenia, zjedliśmy coś w knajpce z pikantnymi potrawami i pomaszerowaliśmy podziwiać Park i Zamek Cesarski (ok. 10-15 min. od dworca głównego).

Obszar jaki zajmuje park jest ogromny – ta rozległa, zielona przestrzeń stanowi ciekawy kontrast z otaczającymi ją ze wszystkich stron wieżowcami i gęstą zabudową (między Dworcem Centralnym a Pałacem Cesarskim mieści się biznesowa dzielnica Marunouchi i równocześnie najkrótsza droga).

Kompleks Pałacu Cesarskiego (zbudowanego w 1888 r. i odbudowanego po zniszczeniach wojennych) mogliśmy zobaczyć jedynie z zewnątrz (m.in. most Nijubashi, bramy i wieże) – nie wiedzieliśmy wtedy, że organizowane są zorganizowane wycieczki ale chęć uczestnictwa trzeba było zgłosić wcześniej w Imperial Household Agency. Ponadto nie mogliśmy zwiedzić Kokyo Higashi Gyoen (Wschodnie Ogrody Pałacu Cesarskiego) – gdyż w poniedziałki i piątki jest on zamknięty dla zwiedzających.

Na mapie Park i Pałac wyglądają niepozornie, podobnie odległość – daliśmy się na to złapać i postanowiliśmy obejść go naokoło, w poszukiwaniu świątyni Yasukuni, poświęconej poległym w czasie wojen (a zasadniczo w poszukiwaniu Yushukan, rodzaju muzeum mieszczącego się obok, gdzie jak gdzie wyczytałem znajdują się ciekawe, militarne eksponaty).

W czasie naszej wędrówki nieświadomie przeszliśmy przez dzielnicę rządową i ambasad aż klucząc dotarliśmy do celu. Zajęło to nam zdecydowanie więcej czasu aniżeli mogliśmy przypuszczać.

Cena bilety do Yushukan wynosiła ok. 1000 jenów i było to chyba jedyne muzeum, jakie widziałem w trakcie mego pobytu w Japonii, które było godne tej nazwy. Niestety, 95% opisów było w języku japońskim. A szkoda, gdyż zgromadzono bardzo dużo eksponatów (w tym osobistych pamiątek i listów) oraz map, obrazujących drogę od Epoki Meji, poprzez wojnę japońsko-rosyjską a na katastrofie II WŚ kończąc. Niezrozumiały był dla mnie również zakaz fotografowania eksponatów – nie bardzo rozumiem dlaczego stojącemu u wejścia myśliwcowi Zero można było robić zdjęcia do woli, ale już będącemu częścią ekspozycji bombowcowi nurkującemu Yokosuka D4Y Suisei już nie. Nie mogłem się wszakże oprzeć pokusie i wykonałem z ukrycia kilka fotek:)

Gdy zakończyliśmy zwiedzanie było już po 16. Kaśka była niepocieszona, gdyż nie mieliśmy jeszcze kupionych drobiazgów dla kilku osób a znajdowaliśmy się w środku nieznanego miasta i nie wiedzieliśmy za bardzo gdzie iść.

Niemniej udało nam się w miarę szybko trafić z powrotem na dworzec (po drodze zahaczyliśmy o małe centrum handlowe). Udało nam się także złapać od razu shinkansen do Nagoi, gdzie na dworcu, w wielopiętrowym sklepie (który o ironio mijaliśmy wielokrotnie) przed samym zamknięciem zrobiliśmy najwięcej i najlepszych zakupów (nie licząc sklepu wolnocłowego na lotnisku w Nagoi:)



To był ostatni dzień naszego pobytu w Japonii. W sobotę 13.10.2008 przed południem spóźnionym samolotem opuściliśmy ten kraj z nadzieją, że jeszcze tam wrócimy (i pewnie wrócimy na wiosnę 2009 r.:)
PS.
Niestety, kryzys finansowy, który rozpoczął się pod koniec 2008 r. spowodował, że kurs jena poszybował niebotycznie do góry, dochodząc do 4 zł. Stąd wszelkie koszty należałby pomnożyć dwa razy, co postawiło pod znakiem zapytania sens całej eskapady.
Dlatego postanowiliśmy "przeczekać" ciężkie czasy i spróbować wyjechać do Japonii wiosną na hanami w 2010 r. :) Mam nadzieję, że tym razem się nam uda :P

Matsushima 11.10.2007


Rano (no, niezupełnie rano:) pomaszerowaliśmy na dworzec – Nikko w pełnym świetle dnia robiło zupełnie inne wrażenie niż wymarłe ulice z poprzedniego wieczora. Kupiliśmy sobie coś do jedzenia i pomknęliśmy do zasadniczego celu naszej wycieczki czyli Matsushimy z przesiadką w Sendai (pięknie miasto, które jak się przebąkuje, może przejmie wkrótce rolę administracyjnej stolicy Japonii).

Jako, że podróż zabrała nam więcej czasu niż zakładaliśmy, na zwiedzenie Matsushimy nie mieliśmy zbyt go zbyt wiele. Sprawdziwszy uprzednio godziny odchodzących pociągów podmiejskich do Sendai i zaopatrzywszy się w mapę pognaliśmy w teren. Miasto z nadmorskimi bulwarami, marinami z dużą ilością zacumowanych jachtów, morze i okoliczne wysepki porośnięte sosnami były istotnie urzekające. Mam nadzieję, że zdjęcia chociaż po części oddadzą spokojny czar tego miejsca:)

Obejrzeliśmy świątyńkę Godaido położoną na maleńkiej ale wysokiej wysepce tuż przy brzegu. Ta pierwotnie wybudowana w 807 r. a obecnym kształcie z 1604 r. świątyńka jest symbolem Matsushimy. Wstęp jest wolny.
Bardzo blisko znajduje się Zuiganji, jedna z najważniejszych świątyń Zen (idąc wzdłuż morza bulwarem mija się wykute w skale jaskinie, gdzie mnisi oddawali się medytacji).

Bardziej z przypadku aniżeli z wyboru pomaszerowaliśmy na wysepkę Fukuurajima (10 min. drogi na lewo od przystani promowej – na prawo jest mniejsza wysepka Oshima, też ok. 10 min. drogi) połączoną z lądem długim mostem w kolorze cynobru. Opłata wynosiła 120 jenów.

Z Fukuurajimy roztacza się znakomity widok na okolicę, pełną maleńkich i malowniczych wysepek jakimi upstrzona jest ta część Sanyo (morze wewnętrzne). Sama wyspa poprzecinana jest licznymi, dobrze utrzymanymi, niezbyt długimi trasami dla pieszych wędrówek. Naturalnie znajduje się tam też mała, bezimienna świątyńka, park w stylu Orłowskich Plant i jaskinie medytacyjne. Liczne porastając wyspę sosny dodają jej niesamowitego spokoju, zwłaszcza gdy cała jest skąpana w promieniach zachodzącego słońca :) Nie muszę chyba dodawać, że cała wysepka utrzymana była w nienagannej czystości (łącznie z publicznymi toaletami:)).

Żałując, że nie mamy więcej czasu musieliśmy udać się na dworzec łapać pociąg do Sendai.
W Sendai mieliśmy shinkansen do Tokyo – lecz jak się okazało, trzeba było mieć na niego zarezerwowane miejsca siedzące. Pędząc jak szaleni pognaliśmy do kas, gdzie udało nam się znaleźć jeszcze miejscówki i popędziliśmy z powrotem. Kolejarz przy bramkach wejściowych widząc nas gnających z powrotem krzyknął coś dla zachęty i nie musieliśmy już okazywać Japan Rail Passów. Zdążyliśmy naprawdę w ostatnim momencie 
Podróż trwała rekordowo krótko bo raptem 1,5 h. W Tokio przesiedliśmy się w na kolejny shinkansen i dojechaliśmy w końcu do domu:)

Nikko 10.10.2007


Tego dnia wybraliśmy się do Nikko. Ogólnie plan był taki, by dotrzeć na północ od Sendai, na wyspę Matsushimę (będącą jedną z tzw. Three Views of Japan, drugą jest wspomniana wyspa Miyajima a trzecią mierzeja Amanohashidate, której nie zdążyliśmy już odwiedzić) lecz okazało się, że dystans do pokonania na raz był za duży i stracilibyśmy zbyt wiele czasu w pociągu. Dlatego rozłożyliśmy wyprawę na dwa dni.

Nikko, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO jest małym miasteczkiem, położonym u stóp parku narodowego (obfitującego w piękne jeziora, wodospady i gorące źródła), na wysokości ok. 600 m. npm. Sławne jest za sprawą znajdującej się w nim Świątyni Toshogu, tj. mauzoleum zbudowanego dla Tokugawa Ieyasu (poświęconego także duchom Toyotomi Hideyoshi'emu i Minamoto Yoritomo), założyciela shogunatu Tokugawa oraz Taiyuinbyo (mauzoleum Iemitsu, wnuka Ieyasu).

Nikko było także przez stulecia centrum duchowym dwóch religii Japonii – shintoizmu i buddyzmu. Nie ma się co dziwić, gdyż sceneria okolicznych gór jest doprawdy sprzyjająca duchowym przeżyciom. Z dworca do mauzoleów idzie się na piechotę jakieś 20-30 min. Można skorzysta tez z całodziennego biletu autobusowego za 600 jenów (jeżeli chce się rozejrzeć w całej okolicy łącznie z gorącymi źródłami i parkiem narodowym jest to korzystne rozwiązanie).

Zanim przystąpiliśmy do zwiedzania, wyruszyliśmy do upatrzonego wcześniej pensjonatu (położonego na malowniczym zboczu wzniesienia), gdzie zarezerwowaliśmy sobie dwumiejscowy pokój w stylu zachodnim za około 9 tyś. jenów na dwie osoby (niestety, tylko taki był dostępny, a mieliśmy nadzieję, że trafimy na tradycyjny japoński z tatami i futonami na podłodze).
Bilet wstępu na obszar świątyń kosztował 1300 jenów na osobę i obejmował wszystkie jej części (za 1000 jenów jest wersja lite:)) a godziny otwarcia to 8-17.

Zwiedzanie zaczęliśmy od Ogrodu Shoyoen i małego muzeum obok (zawierającego eksponaty związane z Tokugawami i buddyzmem), potem pomaszerowaliśmy do świątyni Rinnoji, ufundowanej w VIII w., gdzie znajdują się posągi trzech manifestacji postaci Buddy: Amida, Senju-Kannon i Bato-Kannon.

Następnie udaliśmy się w kierunku świątyni Toshogu, gdzie pośród wielu różnych rzeźb i ornamentów zdobiących poszczególne części świątyni, zobaczyć można sławne „trzy mądre małpy” – nie widząc, słysząc i mówiąc zła.

Aby dostać się do samego serca mauzoleum, należy przejść przez bramę ze „śpiącym kotem” a następnie pokrytą mchem drogą zbudowaną z ciosanych kamiennych bloków, prowadzącą pośród potężnych japońskich cedrów zasadzonych jeszcze w XVI w., dochodzi się do miejsca, gdzie wznosi się potężna urna, skrywająca doczesne szczątki pierwszego shoguna z rodu Tokugawa.

Zobaczywszy jeszcze zrobiony ze słomy ryżowej okrąg przynoszący podobno szczęście, udaliśmy się do Taiyuinbyo – czyli mauzoleum Iemitsu, mijając po drodze poświęconą kami i zbudowaną w 782 r. świątynię Futarasan (była to część główna – dwa pozostałe obiekty tej świątynni znajdują się na brzegach jeziora Chuzenji oraz w pobliżu szczytu góry Nantai). Centralnym miejscem tego mauzoleum, w odróżnieniu od poprzedniego, była świątynia – czy gdzieś tam w środku niej był pochowany trzeci shogun, tego nie wiem:)

Nawet się nie zorientowaliśmy, gdy zrobiła się prawie 17 i trzeba było opuszczać mauzoleum. W drodze do naszego noclegu zatrzymaliśmy się jeszcze w sklepie z pamiątkami, poszukując nieszczęsnych grafik shodo:)

W pensjonacie zostawiliśmy swoje graty i wyruszyliśmy na miasto spragnieni nocnych atrakcji i obiadu:) Szybko się jednak okazało, że srodze się zawiedziemy. Sklepy i jadłodajnie były w większości pozamykane – w jedynym chyba w mieście supermarkecie nabyliśmy trochę słodkości i owoców (i małą flaszkę wina carlo rosi dla kurażu:). Po odbyciu długiego, przymusowego spaceru po opustoszałych ulicach, zmęczeni i głodni znaleźliśmy w końcu jakąś knajpę dla zmotoryzowanych, gdzie serwowano „zachodnie” jedzenie – może była to jakaś filia sieci restauracji a la mcdonalds ale pewności nie mam.
Wymęczeni wróciliśmy do pensjonatu, gdzie postanowiliśmy skorzystać z prawdziwej japońskiej „łaźni”.

W komfortowych warunkach bo sam (Kaśka była w części dla kobiet – to też wpływ kultury zachodu, gdyż wcześniej tego typu łaźnie były koedukacyjne) szybko umyłem się pod prysznicem by z lubością zanurzyć się w gorącej wodzie w sporych rozmiarów baseniku – przesiedziałem w nim chyba z 30 min. ;)
Gdy już zasypialiśmy, zatrzęsło trochę łóżkami – dowiedzieliśmy się rano, że było to trzęsienie ziemi – jedno z kilku jakie codziennie nawiedzają Japonię.

Nagoya 09.10.2007


Ten dzień był dniem leniuchowania:) Aczkolwiek byliśmy nieco źli, gdyż poinformowana nas, że z powody byłego święta sportu, żadne atrakcje turystyczne nie są czynne. Dlatego leniwie krążyliśmy sobie po Nagoyi, zaglądając do sklepików w poszukiwaniu grafik shodo i ewentualnych souvenirów. Gdy dotarliśmy przez przypadek do zamku w Nagoyi (wprawdzie został całkowicie zniszczony w wyniku bombardowań w 1945 r. i następnie odbudowany ale zamek to zamek, nieważne, że z betonu a w środku jest nawet winda:)) okazało się, że był on czynny ale właśnie kończyli wpuszczać zwiedzających.
Niepocieszeni pomaszerowaliśmy do wielkiego parku, gdzie w najlepsze mieszkały sobie całe stadka kotów:)

Z tego co mogliśmy zaobserwować, nikt ich nie przeganiał a wielu ludzi głaskało wylegujące się wielu dziwnych miejscach bestyjki, które nie okazując strachu miziały się w najlepsze:) Koty miały czyste i lśniące futerka i ogólnie wyglądały na dobrze odżywione (nie tak jak nasze bidule:))

Po drodze spotkaliśmy parę ludzi, którzy na rowerach mieli wielkie worki pełne kociej karmy, wykładanej następnie w pobliżu kotów.


Coś takiego u nas jest chyba nie do pomyślenia.

Himeji 08.10.2007


Tego dnia wyruszyliśmy ponownie skoro świt do Himeji, najsławniejszej i największej japońskiej fortecy, uwiecznionej w firmie z 1984 r. Akiro Kurosawy „Ran”. Nie udało mi się zrealizować planu dowiedzenia wszystkich trzech najsławniejszych zamków w Japonii (bo byliśmy tylko w jednym z nich), ale trzeba sobie zostawić na kolejną wizytę:)
Himeji powitało nas nieoczekiwanie deszczem, co utrudniało mi fotografowanie – trzymanie jednocześnie parasolki i aparatu jest cokolwiek utrudnione:) Bilet wstępu kosztował 600 jenów.

Zamek jest istotnie imponujący, i ma niezmiernie ciekawą architektura, reprezentując zupełnie odmienny i nieznany w Europie styl. Niemniej jak w większości wypadków w tego typu miejscach, wewnątrz nie było zbyt wiele eksponatów (co po raz kolejny nas rozczarowało). Niemniej stanowi chyba najbardziej dobitny (może prócz zamku w Osace, który niestety nie zachował się do naszych czasów w kształcie z XVII w.) przykład japońskiej sztuki fortyfikacyjnej.

Rozległe ogrody wkomponowane zostały w ogólny plan między załamanymi pod różnymi kątami murami, stanowiące również swoistego rodzaju pułapkę i dezorientujące wroga. Dodatkowo zmyślnie zbudowane bramy, sekretne przejścia, specyficzne donżony i krużganki dopełniają całości obrazu. A nad tym wszystkim wznosiła się biała charakterystyczna bryła zamku głównego (w kształcie pagody).

Obejście całego zamku zabrało nam ok. 3 h. Wokół zamku roztaczają duże „zielone” przestrzenie i ogrody. Tam też spotkaliśmy się po raz pierwszy z kotami, żyjącymi sobie swobodnie w parkach w symbiozie z ludźmi.

Po zwiedzeniu zamku skierowaliśmy do muzeum w Himeji, gdzie jak wyczytałem w przewodniku 3-y razy w ciągu dnia (bodajże 11:30, 13:30 i 15:30 ale z tego co pamiętam, to godzin tych nie przestrzega się co do minuty lecz czeka się chyba na odpowiednią liczbę zwiedzających) można wdziać na siebie japońską zbroje lub kimono (kobiety). Na miejscu, po uiszczeniu 200 jenów tytułem wstępu, okazało się, że jest nie do końca jak było napisane w przewodniku, gdyż odbywało się jeszcze losowanie, kto zostanie „ubrany”. Nie wiem czy miałem takiego farta czy losowanie zostało „ustawione” pod jedynych w tym momencie turystów-obcokrajowców czyli nas, ale zostałem wylosowany po czym dwie pracownice muzeum przystąpiły do żmudnego ubierania mnie w zbroję.

Zajęło to łącznie ok. 20-30 min. Naturalnie cały proces został udokumentowany zdjęciami, a ja czułem się jak Tom Cruise w Ostatnim Samuraju:). W trakcie zapytani zostaliśmy z Kaśką skąd jesteśmy – na odpowiedź, że z „Porando” dwie ubierające mnie Japonki porozmawiały chwilę między sobą po czym zaproponowały Kaśce założenie kimona. Przepraszającym tonem wyjaśniały, że nie jest to typowe, składające się z 12 warstw odzieży, lecz tylko 3-ech lub 6-ciu (chyba:). Niemniej był to niezmiernie miły gest udokumentowany oczywiście fotkami:)

Ogólnie jak już wspomniałem, spotkaliśmy się z wieloma przejawami sympatii – Japonia to chyba jeden z nielicznych krajów, gdzie Polacy nie mają zszarganej jeszcze opinii a słowo Chopin czyni cuda:)
Zwiedziliśmy następnie pozostałą część muzeum, lecz nie było tam już nic godnego uwagi (m.in. modele kilku zamków japońskich, elementy konstrukcyjne, rekonstrukcje łodzi, które nie wiem co miały wspólnego z zamkiem, jakieś zabawki itd.) kupiliśmy jakieś drobiazgi w sklepiku i udaliśmy się na dworzec.

Niestety z braku czasu (a raczej z powodu krótko otwartych dla turystów obiektów) nie dane nam było zobaczyć Góry Shosha, gdzie umiejscowiony jest (uwieczniony we wspomnianym filmie „Ostatni Samuraj”) kompleks świątynny Engyoji, o ponad tysiąc letniej historii. Dotrzeć tam można autobusem linii Shinki nr 8, który odjeżdża spod dworca w Himeji (oraz także spod zamku). Podróż zajmuje 30 min. do przystanku „Mount Shosha Ropeway” (koszt jakieś 260 jenów w jedną stronę), po czym jedzie się na szczyt kolejką linową (900 jenów w dwie strony).

wtorek, 8 lipca 2008

Okazaki i Handa 07.10.2007

W niedzielę ponownie korzystając z uprzejmości Pana Kawaguchi wybraliśmy się najpierw razem z Piotrem do Muzeum Sztuki Tokugawów w Nagoyi. Bilet wstępu kosztował 1200 jenów na osobę, i niestety po raz kolejny nie można było robić wewnątrz żadnych zdjęć. A szkoda, bo muzeum zawiera pokaźną kolekcję przedmiotów należących do rodziny Owarii, jednej z trzech najpotężniejszych gałęzi rodu Tokugawa. Są to m.in. miecze, zbroje, maski teatru no, utensylia niezbędne do ceremonii herbacianej, stroje z epoki, mapy, zwoje z poematami itd. Niemniej po tygodniu spędzonym w Japonii, zgromadzone tam eksponaty nie robiły na nas już takiego wrażenia. W muzeum jest sklep w którym nabyć można dużo ciekawych, i bynajmniej nie tandetnych pamiątek. Jeżeli ktoś dysponuje wolnym czasem, to może udać się do położonego obok ogrodu Tokugawaen (wstęp 300 jenów, a bilet na muzeum i ogród 1350 jenów).
Następnie w tym samym składzie udaliśmy się do Okazaki, do krewnych Pana Kawaguchiego, gdzie mieliśmy przyjemność zostać zaproszonymi na typowi japoński lunch.


W czasie tej wizyty spotkał nas nieoczekiwany zaszczyt, gdyż pan domu, gdy dowiedział się, że interesuję się historią Japonii (w tym oczywiście katanami:), pokazał nam przechowywany w rodzinie miecz samurajski. Jeżeli wierzyć jego twierdzeniom (a opierał się na japońskiej książce dot. historii płatnerstwa w Japonii) to imię wytrawione na głowni katany należało do mistrza wyrabiającego miecze w XIV w.!


Po tej wizycie udaliśmy się do Handy (na południowy wschód od Nagoyi, na półwyspie Chita), gdzie mieliśmy umówione spotkanie z Karolina, żoną Piotra. W Handzie, trzeba trafu, że przyjechaliśmy na matsuri (festiwal), podczas którego na ulice wytaczane są wielkie wozy (dashi) będące zarazem kapliczkami (świątyniami?) bóstw opiekuńczych. Festiwal odbywa się co roku, ale jak nas poinformowano, tylko raz na pięć lat wytaczane jest wszystkie trzydzieści dashi (gdyż zazwyczaj w dorocznym święcie bierze udział tylko pięć), które ciągnięte są przy wtórze muzyki przez całe miasto by zakończyć drogę na plaży, gdzie symbolicznie wtaczane są do oceanu. O ile dobrze zrozumieliśmy, ma to na celu ceremonialne uczczenie bóstwa w intencji pomyślnych zbiorów ryżu.


Dashi „obsługują” mężczyźni, którzy „przydzielani” są do poszczególnych „wozów” już dzieciństwie wraz z wyznaczeniem funkcji – inni ciągną liny z przodu, inni pchają wóz od tyłu, inni wewnątrz wozu grają na piszczałkach i bębnach, a jeszcze inni odpowiadają za skręcanie tej ruchomej kapliczki.
Festiwal trwa cały dzień, aż do zmroku. Miasto jest całkowicie wyłączone z ruchu i jak zwykle przy tego typu imprezach, wszędzie jest mnóstwa stoisk z przekąskami i pamiątkami. Impreza jest dobrze zorganizowania, nie ma problemu z sanitariatami itd.
Jako, że było niewielu białych, wzbudzaliśmy zainteresowanie, a niektórzy uczestnicy festiwalu pozowali nam sami do zdjęć:)


Wieczorem spotkaliśmy się jeszcze w Handzie z japońskim kolegą Karoliny, który zaprosił nas do siebie na herbatę. Mieszkanie w „bloku” było urządzone w stylu w czysto zachodnim stylu, ale herbata gryczana była typowo japońska 
Na dworcu oczekując na pociąg, zostaliśmy zagadnięci przez Japonkę, która wzięła nas za Czechów. Okazało się, że jej mąż pracował w Czechach w zakładach Toyoty i mieszkali w Pradze. Dosyć nieoczekiwane spotkanie – gawędziliśmy sobie całą podróż:) Na tym przykładzie zaobserwować można pewną zależność – Japończycy, który mieli możliwość przebywać dłuższy czas czy nawet mieszkać za granicą, są o wiele bardzie otwarci i „wyluzowani” aniżeli ich rodacy którzy nie mieli takiej okazji.

piątek, 4 kwietnia 2008

Seki 06.10.2007


W sobotę dzięki uprzejmości zaprzyjaźnionego z naszymi gospodarzami Japończyka, Pana Kawaguchi, pojechaliśmy samochodem do Seki (dlatego nie opiszę jak się tam dostać publicznymi środkami transportu;), niegdyś wioski a teraz miasta słynącego z wyrobu cenionych i wciąż poszukiwanych katan jak również narzędzi chirurgicznych takich jak skalpele:).

Mieliśmy przy tym dużo szczęścia, gdyż akurat tego dnia zorganizowany został na świeżym powietrzu pokaz tradycyjnego wyrobu tego symbolu Japonii. Odbywa się on pierwszej niedzieli marca, kwietnia, czerwca i października o godz. 10, 13:30 i 14:30. Stanowiło to dla nas nie lada gratkę, gdyż do tej pory mogliśmy zobaczyć to jedynie na Discovery czy National Geographic.

Obok znajdowało się muzeum w którym można było zobaczyć okazy japońskiego płatnerstwa jak również poznać historię miasta.

Jeżeli ktoś dysponuje nadmiarem gotówki, to może sobie kupić na miejscu katanę – ceny zaczynają się od 300 000 jenów czyli ok. 7200 zł:P